Czasami zdarza się, że bierzemy do ręki książkę, czytamy
pierwsze zdanie i od razu wiemy, że to coś nie dla nas. Nie ten styl, nie ten
język, nie ta historia. Wszystko jest nie na swoim miejscu i czyta się ciężko,
a co gorsza, wolumin ma ponad pięćset stron. Coś jednak podpowiada nam, że może
dalej będzie lepiej. I choć często zdarza się, że lepiej jednak nie będzie to bywa
i tak, że czytana właśnie pozycja jest całkiem przystępna. Do tej kategorii
książek należy „Atlas chmur” Davida Mitchella.
Ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować to dzieło. Nie do końca
jest to powieść i nie można powiedzieć, że jest to zbiór opowiadań. Autor
stworzył bowiem konstrukcję przypominającą rosyjską matrioszkę, którą najpierw
rozkładamy, aby po chwili od razu złożyć. Jest to kilka opowieści, z których
każda kolejna nawiązuje do swojej poprzedniczki. Co więcej, tylko ostatnia jest
opowiedziana od początku do końca, a reszta jest poprzerywana w połowie tylko
po to, aby znaleźć swoje zakończenie po drugiej stronie książki. Z początku
może to wprowadzić czytelnika w pewną konsternację, zwłaszcza że pierwsza
historia jest przerwana dosłownie w połowie zdania.